Egzotyka nas przyciąga. Bogactwo kolorów, flory i fauny kusi, by stać się jej częścią. Zobaczyć, dotknąć, powąchać, posłuchać, poczuć wszystko na żywo. Żyjemy w szarym świecie. Zadymionym, zabudowanym, surowym i pustym. Oczywiście w przenośni. Dlatego tak nas kuszą egzotyczne kraje. Stanowią wizję raju. Bo raj tak właśnie powinien wyglądać. Być ciepły, kolorowy i bogaty w doznania. Mało kto zdaje sobie sprawę, że może być zabójczy. I dla wielu ludzi coś, co dziś nazywamy rajem, kiedyś było piekłem, pociągiem śmierci. Dlatego znów wrócę do popularnego przysłowia „punkt widzenia zależny jest od punktu siedzenia”. A poniżej relacja dla Was z wyjazdu do jednej z najbardziej tajemniczych i egzotycznych regionów Tajlandii – Kanchanaburi.
Jak się przytulać do kociaka, to do tygryska
Zazwyczaj staramy się nie jeździć dwa razy w to samo miejsce, szczególnie w tak dalekich krajach jak np. Tajlandia. Jest tyle pięknych celów podróży, że szkoda odwiedzać jedno miejsce dwa razy. Jednak czasem zdarza mi się robić wyjątki. I do nich należy Kanchanaburi. Ten region ma tak wiele do zaoferowania, że przyciąga jak magnes. Pojechałam tam ponownie, tym bardziej że Adrian nie odwiedził go ze mną kiedy mieszkaliśmy w Tajlandii i stwierdziłam, że ominęła go wielka atrakcja. Postawiliśmy na program indywidualny: Świątynię Tygrysów, rzekę Kwai, nocleg w cudownym floatelu i Narodowy Park Erawan. Po drodze do Tiger Temple (widzianej przez nas wcześniej w telewizji i jak się parę lat później okazało bardzo kontrowersyjnej) odprężyliśmy się nad wodospadami Sai Yok. Świątynia Tygrysów zyskała sławę dzięki tajskiemu mnichowi, który ją stworzył chcąc chronić zagrożone wyginięciem tygrysy. Tak to wyglądało, kiedy ją odwiedziliśmy. Był to potężny kompleks, w którym pracowali międzynarodowi wolontariusze, a oprócz tygrysów zadomowiły się tam także inne zwierzęta, takie jak krowy, kozy, dzikie świnie i inne zwierzęta. Tygrysy rzeczywiście były wyprowadzane „luźno” o pewnych porach dnia, a opiekunowi zastrzegali, że nie są odurzone żadnymi środkami – są po prostu senne i dobrze najedzone. Dzień zwiedzania podzielony był na różne aktywności. O określonej porze dnia można zrobić sobie unikalne zdjęcie przytulając się do futra ogromnego kociaka. Zachowane były przy tym oczywiście środki ostrożności. Tygrysy miały na łapie łańcuchy, aparat fotograficzny trzymał jeden z wolontariuszy, z kolei drugi chodził trzymając mnie za rękę od tygrysa do tygrysa. Ponadto trzeba było bezwzględnie przestrzegać regulaminu. Nie wolno było mieć na sobie nic czerwonego, co kojarzyłoby się z krwią i mięsem, a że jakby nie było jest to świątynia, należało mieć zakryte ramiona.
Nie będę się rozpisywać nad moralnością tego kompleksu, bo nie w tym rzecz (edit: kompleks jest dziś zamknięty). Nie wszystko mi się tam podobało, a nie mam zamiaru wywoływania burzy komentarzy i hejtu. Podejmując kwestię moralności trzeba byłoby pod lupę wziąć każde zoo, każdą atrakcję turystyczną z udziałem mniejszości etnicznych w krajach „trzeciego świata” (np. ludy Karen z długimi szyjami na północy Tajlandii), wyjazdy na polowania do Afryki, farmy krokodyli i węży, życie dzikich małp dokarmianych przez turystów na popularnych plażach, jedzenie ptasich embrionów przez Wietnamczyków, niszczenie rafy przez turystów i wiele, wiele innych… Nie o tym jednak jest ten artykuł.
Raj i piekło w Przełęczy Trzech Pagód
Osławiony przez film z przystojnym Gregorym Peckiem most nad rzeką Kwai, a właściwie jego rekonstrukcja, jest dziś głównym celem wycieczek. Przypomina o okrucieństwie Japończyków podczas II wojny światowej, którzy chcąc zaatakować brytyjskie Indie, zmusili do katorżniczej pracy przeszło 250 tys. Azjatów i 60 tys. jeńców wojennych przy budowie linii kolejowej łączącej Birmę z Tajlandią, by skrócić dostawy z Japonii do Birmy (dziś Myanmy). To, co nas dziś przyciąga do egzotycznych krajów, czyli tropikalny klimat, zabiło tysiące ludzi. Wycieńczenie, głód, malaria i inne choroby występujące w tej strefie klimatycznej. Co się wtedy działo, można zobaczyć w muzeum JEATH. Z kolei wokół mostu obecnie roi się od sklepików i drogich restauracji, a także turystów. Czasem na moście bywa tak tłoczno, że trzeba uważać, by z niego nie spaść, ponieważ nie ma na nim żadnych zabezpieczeń. Spacer po nim to przygoda. Trzeba nasłuchiwać nadjeżdżającego pociągu i jak się już pojawi czmychnąć na któryś z bocznych podestów na przęsłach. Atrakcją jest również przejażdżka samym pociągiem, który mknie po urwistych zboczach i rozklekotanych torach.
Magia i tajemnica Kanchanaburi
Kanchanaburi leży nieopodal granicy z Myanmarem (Birmą). Dlatego też w tym rejonie powstało wiele osad Birmańskich imigrantów. Jedną z takich wiosek założył niedoszły pianista, francuz Jacques Bes, który przybył do Tajlandii w latach 60’tych. Zajął się eksportem drzew bambusowych do Europy. Region Kanchanaburi jest najbardziej zasobny w te cenne drzewa. Przy załadunku zatrudniał wielu uchodźców ludu Mon z Birmy. Niestety wraz zamknięciem Kanału Sueskiego w 1967 roku, koszty transportu ogromnie wzrosły przez co bambusowy biznes przestał być opłacalny. Jacques wpadł jednak na inny pomysł. Z pomocą Monów zbudował pierwszy pływający hotel. Dziś „Jungle Rafts” przyciąga swoją niecodzienną atmosferą, drewnianą konstrukcją, ekologicznymi rozwiązaniami, ciepłym światłem lamp oliwnych zamiast elektrycznych (w hotelu nie ma ani ciepłej wody ani prądu, a to sprawia, że jest wyjątkowy!). Żeby się do niego dostać, trzeba pokonać łodzią motorową odcinek 45-minutowy po rzece Kwai. Jungle Rafts jest przycumowany do brzegu i każdy pokój ma wyjścia na dwie strony floatelu. Od strony rzeki są leżaki i hamaki z widokiem na górzysty przeciwległy brzeg i rzekę (wieczorem można dojrzeć migające świetliki), a od strony lądu można się wyłożyć na hamaku i wsłuchiwać w wieczorne odgłosy dżungli i mamrotanie wioski. Leży dosyć daleko od głównych atrakcji tego regionu, więc musieliśmy się nieco spieszyć, by zdążyć na ostatni transport, ale zdecydowanie warto tam dopłynąć. Jacques tak bardzo polubił Monów, że postanowił pomóc ochronić ich kulturę i dziedzictwo. Przy hotelu założył wioskę, która dziś stanowi atrakcję turystyczną. Monowie zajmują się rzemiosłem, więc można u nich kupić ręcznie robione produkty, a także słynną pastę z drzewa tanaki, którą malują sobie wzory na twarzy. Wieczorem można skusić się na tradycyjny koncert muzyki tego ludu. Nasze europejskie uszy nie przywykły do tonów Monowych instrumantów, a nawet wręcz kakofonii dźwięków, więc osobą podatnym na bóle głowy odradzam tę atrakcję. Niemniej jednak charakter muzyki zbliżony jest do indyjskiego teatru kathakali (używane instrumenty to ksylofon, harfa i płaska gitara). Monowie to bardzo stary lud. W pierwszym tysiącleciu naszej ery, obok Khmerów, stanowili najsilniejszą cywilizację w Azji Płd-Wsch. Kiedy zostali podbici przez Birmańczyków, a ich stolica w Pegu została zniszczona, stali się bezpaństwowcami. Dziś największa społeczność uchodźców żyje w Tajlandii, mniejsze w USA (Fort Wayne, Indiana, Akron Ohio), Australii, Kanadzie, Norwegii, Danii, Finlandii, Szwecji i Holandii. W Birmie najwięcej Monów żyje w Stanie Mon. Uważa się, że są to jedni z pierwszych osadników w Azji Płd-Wsch. i to oni rozpowszechnili buddyzm theravada w Birmie i Tajlandii, a także mieli największy wpływ na obecną kulturę Birmy (Mjanmy).
Warto było wrócić w to miejsce i wiem, że gdyby pojawiła się kolejna okazja, by spędzić noc w tym hotelu, na pewno bym się nie zawahała. Magia i niebywały kontakt z przyrodą przyciąga mnie do tego miejsca jak magnes.
Kąpiele w rajskich wodospadach Erawan
Po krótkiej nocy i długim wieczorze wraz z właścicielami Jungle Rafts, wyjechaliśmy naszym prywatnym minivanem do Parku Narodowego Erawan. Park ten słynie przede wszystkim z wodospadów. Każdy leży na innym poziomie. Trasa na początku wydawała się dość prosta, jednak im wyżej, tym stromiej. Miejscami nawet trzeba było się wspinać. Pod każdym wodospadem można się kąpać. Daje to ogromną radość. Flora parku jest bardzo bogata, a nierzadko można się natknąć na całe chmary kolorowych motyli, które urządzają naszym oczom bajeczne widowisko. Do zwiedzania podeszliśmy bardzo ambitnie. Chcieliśmy zobaczyć każdy wodospad. Trasa ciągnie przez 1,5 km, a wodospady leżą na 7 poziomach. Do tego ostatniego trzeba się trochę wspinać po klifie, więc jest to nie lada wyzwanie. Do drugiego poziomu są przygotowane po drodze miejsca na piknik, więc jest to świetne miejsce na wypad z dziećmi. Szczęściarze mogą natknąć się na gibony, makaki, dzikie słonie, jaszczurki. Makaków nie sposób ominąć, bo te sprytne małpy tylko czekają żeby nam coś zwędzić. Wśród turystów dominują Rosjanie (całe wycieczki). Być może tak trafiliśmy, a może już dominują wśród turystów w całej Tajlandii. Gdy osiągnęliśmy ostatni pułap wodospadu, usłyszeliśmy gwizdek strażnika. Oznaczało to, że czas schodzić, bo park zostanie niedługo zamknięty. Przyspieszyliśmy więc kroku, ponieważ na koniec zostawiliśmy sobie kąpiel w jednym z większych wodospadów. Im donośniejszy stawał się gwizdek, tym szybciej schodziliśmy na dół. W tempie ekspresowym zanurzyliśmy się w wodzie, cyknęliśmy parę fotek i za moimi uszami rozległ się donośny gwizd. Zza skały wyłoniła się szczupła postać strażnika, niecierpliwie machającego do nas ręką, że czas już wychodzić z wody. Posłusznie wyszliśmy na brzeg i przed wyjściem z parku zdążyliśmy się jeszcze przebrać w suche ubrania. Na szczęście nasz kierowca czekał na nas cierpliwie na pustym parkingu. Zmęczeni wspinaczką zasnęliśmy w samochodzie i obudziliśmy się w Bangkoku. Wizyta w wiosce Monów jeszcze bardziej podsyciła nasz apetyt na podróż do Birmy. Już wkrótce mieliśmy zobaczyć kraj, który jeszcze niedawno był dla turystów zamknięty.
Z notesu podróżnika…
Ceny:
– wycieczka do Kanchanaburi – 4 300 thb/os.
– wstęp do Świątyni Tygrysów – 600 thb
– bilet do Kanchanaburi busem – 120 thb/os.
– zupa noodle w centrum Kanchanaburi – 40 thb
– koszulka z Kanchanaburi – 100 thb
– puszka coca-coli przy wejściu do Świątyni Tygrysów – 30 thb
– WC przy moście nad Kwai – 5 thb
– Lunch przy moście – powyżej 100 thb/os.
– wstęp do Erawan – 200 thb (dla obcokrajowców) + 30 thb za parking
– BTS Airport link – Phaya Thai – 30 thb
– BTS Phaya Thai – Mo Chit – 40 thb (Chatuchak Market)
Wskazówki:
– pamiątki, rękodzieło, ubrania najlepiej w Bangkoku kupić na targu Chatuchak, do którego najlepiej dostać się BTS’em. Kiedyś był jeszcze Lumpini, ale ku mojemu rozczarowaniu, został zamknięty, by w jego miejscu wybudować kolejne wiżowce
– przed szkołą gotowania najlepiej nic nie jeść, bo wyjdziemy najedzeni do syta
– wycieczkę do Kanchanaburi można wykupić w pakiecie z przejazdem i wyżywieniem. Jednak z racji tego, że już na takiej byłam, tym razem postawiliśmy na indywidualny pobyt
– Na Park Erawan też warto przeznaczyć cały dzień. Przed wejściem dobrze jest coś zjeść w okolicznych restauracjach. I koniecznie trzeba zabrać strój kąpielowy
– Jungle Rafts jest położyny godzinę drogi od centrum Kanchanaburi i trzeba mieć na uwadze to, że trzeba się do niego dostać jeszcze łodzią. Oczywiście są też inne alternatywne hotele położone bliżej centrum











Zobacz również:
Brak powiązanych wpisów.