Duże, kosmopolityczne miasto, w którym na każdym kroku towarzyszy nam diabeł, jak śpiewał Murray Head w piosence „One night in Bangkok”? Pokusa czai się za każdym rogiem, a nocne życie kwitnie. Wchodząc do jądra metropolii coraz głębiej i dalej można się zatracić. Miasto wciąga, narkotyzuje i nie pozwala o sobie zapomnieć. Czy taki jest Bangkok? Mój Bangkok, którego wspomnienia są dla mnie takie ważne? Jak się żyje w Bangkoku? Zgodnie z powiedzeniem – kto czego szuka, ten to znajduje, śmiało mogę rzec, że w Mieście Aniołów (jak tłumaczy się z tajskiego nazwę stolicy) można znaleźć wszystko. Czego zatem szukałam w Bangkoku? 🙂
Mój Bangkok
Mój Bangkok niestety (albo „stety”, jak kto woli) pozbawiony był diabelskich pokus, obleganych przez turystów miejsc, słynnego ping pong show, ulic uciech i masaży z happy-endem, czyli wszystkiego tego, o co pytali mnie po powrocie znajomi ulegając typowym stereotypom. Wszak pojechałam tam nie jako turystka, ale studentka. Spełniłam jedno ze swoich marzeń o egzotycznej podróży. Moją inspiracją były historyczne filmy o Tajlandii, mistycyzmie Wschodu, o których wspominam podczas spotkań i warsztatów. Szukałam odrębności kulturowej, inności, egzotyki, kolorów, których mi wciąż było brak w Polsce, nieziemskich świątyń ze złotymi dachami skąpanymi w Słońcu, buddyjskiej filozofii, medytacji, harmonii ciała i ducha, energetycznych masaży opartych na systemie czakr, przygody. A nade wszystko lata! Ciepła, Słońca, którego wiecznie mi u nas brak i które tak kocham! To wszystko tam znalazłam. A nawet otrzymałam jeszcze więcej niż się mogłam spodziewać. Pojechałam jednakże do kraju trzeciego świata, jak zwykło się mawiać wtedy o Tajlandii. Tymczasem znalazłam się w wysoce cywilizowanej metropolii, która w porównaniu z polskimi miastami jawiła mi się jako szczyt dzisiejszej urbanizacji, wysokich technologii i wszelkich możliwych udogodnień, pozbawiony wyścigu szczurów, lecz z utrwalonym kulturowo sloganem „slow life” (modnym dziś). Nikt wtedy nie używał tego pojęcia, ale nawet w tak ruchliwym i zatłoczonym mieście dało się odczuć, że życie mimo wszystko biegnie swoim torem i nie ma sensu tego przyspieszać.
Po wyjściu z samolotu, jadąc do mało popularnej turystycznie dzielnicy, jako polska studentka otwierałam oczy ze zdumienia widząc wielopoziomowe autostrady, podniebny pociąg, nowoczesne pickupy marek, których nie ma nawet w Europie, strzeliste dachy świątyń udekorowane złotą sztukaterią, egzotyczną roślinność porastającą nowoczesną tkankę miasta. Odtąd każdy mój dzień był święty i nie mógł zostać zmarnowany, ponieważ chciałam chłonąć najwięcej jak się dało. Uczelnia niczym nie przypominała znanych mi brył budynków szkół. Nowoczesność, architektura naśladująca zachodnie drapacze chmur wplecione w endemiczne rośliny, przetykane gdzieniegdzie alejkami ze stawami i akcentami tajskich świątyń. I oczywiście pogoda. Parno, duszno, gorąco… Po prostu cudownie! Dla miłośnika lata wymarzone miejsce. Pamiętam do dziś te wspaniałe, ciepłe i przytulne noce…. Wszystko było takie inne, nowe, ekscytujące, pasujące, wykraczające poza wszelkie oczekiwania. Wszystko na wyciągnięcie ręki, łatwo dostępne. Nie trzeba było się martwić o transport nie mając samochodu (Bangkok to jedno z tych miejsc, gdzie rodzaj środków transportu publicznego jest niepoliczalny), o jedzenie, które było dostępne dosłownie na ulicy, pieniądze ze względu na niskie ceny, ubrania, kosmetyki, farmaceutyki, wycieczki, podróże, dodatkową pracę… Nawet moje upodobanie do butów zostało zmaterializowane w postaci dużej ilości par, to samo dotyczyło ubrań. Wszystko na mnie pasowało! Moje rozmiary tu były określane jako standardowe 🙂 Oczywiście teraz inaczej do tego podchodzę, ale w czasach studenckich to była radość. Masaż tajski stał się moim klasycznym elementem spędzania czasu. Coś jak wizyta u fryzjera. Nie, nawet nie. Coś bardziej jak cotygodniowe ćwiczenia jogi.
Wszechobecna życzliwość i uśmiech mieszkańców budowały poczucie własnej wartości i spełnienia. Poznałam ludzi z całego świata. Czego chcieć więcej? Pomiędzy zajęciami był czas na studenckie party, zwiedzanie, podróżowanie, doświadczanie, naukę tradycyjnego tańca tajskiego, dorywczą pracę jako modelka i statystka w przemyśle filmowym i reklamowym (mój niski wzrost w warunkach europejskich nie był przeszkodą), kosztowanie coraz to wymyślniejszych potraw, wspólną naukę z kolegami i koleżankami z odległych krajów, staże i prace w renomowanych instytucjach… To było życie wypełnione po brzegi. Zniknęło pojęcie narzekania. Zgasło samo jak wypalona żarówka. Myśli opanowała ciekawość, otwartość, stan szczęścia, mindfulness. Jedna myśl tylko zaczęła mnie przytłaczać. Że mam return ticket i będę musiała kiedyś wrócić, że to wszystko się skończy i znów nastanie szara rzeczywistość. Będę musiała wrócić do zimy, przygnębienia, samotnych wieczorów… Jednak nie dałam się całkowicie opanować natrętnym myślom i korzystałam z tego, co przyniesie dzień. A każdy dzień przynosił coś wyjątkowego. Każde miejsce na praktykowanie mindfulness jest dobre, ale Tajlandia wyjątkowo to ułatwia. Ludzie Zachodu stykają się z czymś tak odmiennym, że nie sposób być nie uważnym. Człowiek po pewnym czasie sam z siebie staje się świadomy otaczającego świata. Zaczyna żyć tu i teraz. Nie ogląda się za siebie, nie myśli, co będzie kiedyś.
Mieszkanie
Wynajęte mieszkanie wraz ze znajomymi również wprawiło mnie w zachwyt. Nowoczesne condominium na zamkniętym strzeżonym osiedlu, z dostępem do basenu, sauny, małej siłowni, pralni i sklepiku również było czymś osobliwym i niespotykanym u nas. Nie miało zupełnie nic wspólnego z obskurnymi studenckimi stancjami z wypierdzianymi łóżkami, na których nawet kot by się nie wyspał. Co prawda nie było kuchni, ale po co komu kuchnia w kraju, gdzie za parę groszy można kupić pyszny posiłek. Mieszkania w Bangkoku tak wyglądają. Niektóre mają jeszcze recepcję, standardem jest winda, można zapomnieć o wielkiej płycie i obsikanych, pomazanych graffiti klatkach schodowych. Tak wyglądał mój trzeci świat. I to dosyć dawno temu, bo minęło już z 12 lat.
Zakupy
Bardzo lubiłam chodzić na zakupy. Zresztą która kobieta nie lubi… haha. Nowoczesne, wielkie centra handlowe w niczym nie przypominały małych domów towarowych w Polsce. Znaleźć w nich można było wszystko: od dóbr luksusowych, renomowanych marek po rękodzieło i podróbki. Ogromne, super wyposażone kina były często ich częścią. Tam też pierwszy raz skorzystałam z fotobudek. Coś, co dopiero w Polsce pojawiło się po 5 latach od mojego powrotu. Bardzo lubiłam Lumpini Park i żal mi jest, że już go nie ma, bo miał o wiele lepszy klimat niż weekendowy ChatuChak Market (dziś większość ludzi wybiera Asiatique utrzymany w trochę w zachodniej konwencji). W mojej opinii był ładniejszy i otwarty również w nocy, co potęgowało wrażenie. Chętnie odwiedzałam przydrożne stragany kupując kolorowe szpilki i sandałki, ulubiony olejek do włosów o pięknym zapachu, tajskie kosmetyki, akcesoria do włosów, plastikową biżuterię, podróbki kosmetyków kolorowych (wtedy jeszcze nie zwracałam uwagi na skład 🙂 ) Moim ulubionym sklepem kosmetycznym był Watsons. Amerykańska firma, coś jak Rossmann. I nie mogłabym przy tej okazji nie wspomnieć o moim ukochanym 7Eleven. Taka amerykańska Żabka, ale znacznie lepiej wyposażona. Można było kupić tam wszystko: pyszne mleczko sojowe, hotdogi (ale takie, do których sama nakładałam sos, pomidory, sałatę…), moje ulubione ciepłe bułeczki na parze z farszem wytrawnym lub taro (rodzaj warzywa), pyszną herbatę zieloną, tajską mrożoną herbatę oraz wszystkie produkty pierwszej potrzeby. I można by tak wyliczać jeszcze bardzo długo. 7Eleven był stałym punktem odwiedzin nocnych, kiedy już wszystko inne było zamknięte, szczególnie po studenckich imprezach oraz podczas zwiedzania.
Nauka
Jako, że wyjechałam na studia, dobrze poznałam życie studenckie w Bangkoku. Pierwsza różnica jaka rzucała mi się w oczy to ubiór studentów, zresztą wszystkich uczniów (począwszy od przedszkolaka). W Tajlandii obowiązują specjalne mundurki, które składają się z czarnej spódnicy dla dziewcząt, spodni dla chłopaków, białej koszuli ze specjalnymi guzikami z emblematem uczelni. Na specjalne okazje oraz podczas egzaminów obowiązuje również pełne czarne obuwie, przypięta tarcza z godłem uczelni oraz krawatem u męskiego grona studentów. Wszyscy wyglądają schludnie i porządnie. Spódnice i koszule mogą mieć różne fasony. Dozwolone jest na co dzień kolorowe obuwie i biżuteria (tu fantazja nie odpuszczała, buty można było kupić w każdym kolorze, nie tak jak wtedy u nas). W mundurku nie można było pójść na imprezę, do klubu czy pubu. Strażnicy na uczelni pilnowali poprawności ubioru coś jak fashion gate dla załogi samolotu. Raz nawet jeden zwrócił mi uwagę, że tarczę mam przyczepioną po złej stronie.
Zajęcia odbywały się w klimatyzowanych klasach, często nawet za bardzo wychłodzonych i wtedy przydawał się sweterek. Do każdego przedmiotu otrzymywaliśmy syllabusy. Siatka zajęć składała się z przedmiotów obowiązkowych i dowolnych. Liczyła się suma punktów ECTS (podobnie jak przy Erasmusie – systemie wymian w ramach Unii Europejskiej). Zajęcia prowadzone były w języku angielskim. Niektóre zajęcia odbywały się po południu koło 17. Życie studenckie jest w sumie podobne do naszego. Tyle, że jest bardziej międzynarodowo. Najciekawszym przedmiotem, jaki miałam był Tajski Język i Kultura. System zajęć opierał się głównie na syllabusach. Tajscy studenci są bardzo mało aktywni podczas zajęć. Ciężko zachęcić ich do zabrania głosu, a w szczególności wyrażenia własnej opinii. Ma na to wpływ kultura i sposób wychowania. Społeczeństwo jest mocno zhierarchizowane, szacunek do starszych (rodziców, nauczycieli) jest mocno podkreślany. Nie ma dysputy i polemiki. Liczy się posłuszeństwo, nie ma miejsca na bunt i indywidualizm. Europejczykowi ciężko to zrozumieć, który od małego jest uczony samodzielnego myślenia i podejmowania decyzji (jestem zwolenniczką nowoczesnych metod jak M.Montesorri), ale zauważyłam również, że Tajowie nie radzą sobie w pracy grupowej. Nie przejawiają inicjatywy i komunikacja jest na mizernym poziomie. Podczas jednego udziału w takim zadaniu widząc, że z pracy będą nici, przejęłam całkowicie inicjatywę, wyznaczyłam zadania i ostro zaznaczyłam „deadliny”, bo w innym wypadku groził nam brak zaliczenia. Większą inicjatywę przejawiali studenci z innych kultur, którzy przede wszystkim nie odczuwali bariery językowej.
Opieka medyczna
Zaliczyłam wszystkie zalecane w tym rejonie szczepienia. Wykupiony miałam również pakiet ubezpieczenia w podróży. Zdarzyło się, że musiałam wykonać szereg badań. Dlaczego w ogóle podejmuje temat opieki medycznej? Bo szpital do którego się udałam na badania, z którym mój ubezpieczyciel miał podpisaną umową, wprawił mnie w osłupienie. Myślałam, że znalazłam się w klinice spa, a nie w szpitalu. Porządek, ład, czystość, nowoczesność, najwyższa jakość usług. Wszystkie zlecone badania zostały wykonane w ciągu jednego dnia łącznie z wizytami u specjalistów ! Od gabinetu do gabinetu prowadziła mnie sympatyczna pielęgniarka. Przed salą rtg otrzymałam kluczyk do szafki w szatni, gdzie mogłam się przebrać w czyściutkie i (!) gustowne ubranie (kimonowa góra i spodnie) przy dźwiękach relaksacyjnej muzyki puszczanej w głośnikach w tle. Wszelkie wyniki badań elektronicznie były przesyłane do lekarza prowadzącego, który miał do nich automatyczny dostęp. Na koniec otrzymałam poporcjowane leki w woreczku z nalepką zawierającą instrukcje dawkowania. Sądzę, że brzmi to jak daleka wizja przyszłości. Jest jednak pewien haczyk. To był szpital prywatny, a jeśli nie mamy opłaconej opieki medycznej, nie mamy co liczyć na pomoc. System amerykański.
Skoro taka jestem zachwycona, dlaczego tam nie mieszkam?
Wiele razy dręczyły mnie myśli o powrocie. Życie wydawało się tam prostsze i bardziej szczęśliwe. Osiągałam wiele sukcesów i czułam, że świat stoi przede mną otworem. Ambicja i przekonania jednak kazały mi wracać, kończyć pisanie pracy magisterskiej i studia w najszybszym możliwym terminie, by potem z dyplomem podbijać polski rynek pracy. Dziś wiem, że to był błąd. Czasy studenckie to piękny okres w życiu i nie ma co go na siłę skracać, bo praca zawodowa nie ucieknie. Trochę żałuję, że się tak z tym pospieszyłam, bo mogłam „przedłużyć” swoje studia i skupić się na pracy w formie zleceń lub pracy dorywczej podróżując. Głos rozsądku wygrał i kazał tuż po studiach rozpocząć pracę w pełnym wymiarze godzin, na umowę o pracę, pokrewną z kierunkiem ukończonych studiów. I wpadłam w zawodowy wir bez drogi ucieczki. Nigdy jednak nie myślałam o Bangkoku jako o miejscu, w którym mogłabym się osiedlić na stałe z rodziną. Być może sama siebie oszukuję. Wydaje mi się, że jest ku temu kilka powodów. To cudowne miejsce na przygodę, ale może niekoniecznie na wychowywanie dziecka. Mam na myśli głównie zanieczyszczenie środowiska. Smog i spaliny są wszechobecne i nie widziałam nigdy rodzica spacerującego z dzieckiem w wózku. Przeważyły więc względy rodzinne i podjęłam świadomą decyzję. Tak sobie tłumaczę. Sentyment jednak pozostanie na zawsze i zawsze bardzo chętnie będę wracała do tego miasta i cudownego kraju, a najlepiej jeśli uda mi się połączyć to zawodowo. I na pewno będę szukać sposobów, by przełamać swoje bariery i przekonania, które mnie przed tym będą blokować. Bo trzeba sięgać po to, czego się pragnie! Natomiast mój Bangkok zawsze pozostanie „mój”.



